Tematy

Antyglobalizacja (9) Architektura (16) Feminizm (18) Film (28) Filozofia (13) Fotografia (70) Historia (29) Jadłopodawcy (3) Literatura (11) Ludzie (85) Malarstwo (12) Media (83) Memy (39) MojeFoto (50) Morze (23) Muzyka (13) Natura (14) Nauka (2) No comment (3) Opera (2) Polityka (70) Praca (18) Prawo (15) Psychologia (19) Religia (10) Rosja (13) Rzeźba (8) Starożytność (9) Sztuka (2) Świnoujście (37) Teatr (5) Warszawa (18) Wehikuły (23) Zdrowie (2) Zwierzęta (15)

czwartek, 18 października 2012

HONORE DE BALZAC

"Człowiek zużywa się przez dwa instynktowne akty, które wyczerpują źródła jego istnienia. Dwa słowa wyrażają wszelką postać, którą oblekają owe dwie przyczyny śmierci: chcieć i móc. Między tymi dwoma kresami ludzkiej czynności istnieje  inna formuła, którą obierają mędrcy, i jej to zawdzięczam swoje szczęście i długowieczność. Chcieć spala nas, a móc niszczy; ale wiedzieć zostawia nasz wątły ustrój w stanie trwałego spokoju. Toteż pragnienie, czyli chcenie, umarło we mnie, zabite przez myśl; ruch, czyli moc, rozpłynął się w naturalnej grze moich organów. Krótko mówiąc, pomieściłem swoje życie nie w sercu, które się kruszy, nie w zmysłach, które się ścierają, ale w mózgu, który się nie zużywa i który przeżyje wszystko. (...) osiągnąłem wszystko, bo umiałem wszystkim gardzić. Moją jedyną ambicją było widzieć. Widzieć czy nie znaczy wiedzieć? (...) niczego nie pragnąłem, wszystkiego oczekiwałem. (...) To, co ludzie nazywają troską, miłością, ambicją, klęską i smutkiem, to są dla mnie idee, które zmieniam w marzenia; zamiast je czuć - wyrażam je, tłumaczę; zamiast dać im pożreć moje życie - ja je dramatyzuję niby powieści, które czytam mocą duchowej wizji."
Honore de Balzac

środa, 17 października 2012

"1-ST DUKE OF WELLINGTON" Thomas Lawrence

Sir Thomas Lawrence, First Duke of Wellington, 1814

Pogromca Napoleona... ach jak to brzmi! I chociaż ja kocham francuskiego cesarza (jak chyba każdy Polak) miłością sentymentalną, jednak w Żelaznym Księciu urzeka mnie bezapelacyjnie ta duma i pewność siebie urodzonego arystokraty i wodza. Świetny portret!

wtorek, 16 października 2012

"PAGLIACCI" Leoncavallo 1892

Oto link do słynnej tragicznej ostatniej sceny z opery "Pagliacci", w której mąż morduje niewierną żonę i jej kochanka (i prawidłowo!).
Opera Leoncavallo "Pagliacci" (Pajace), inscenizacja z 1994 roku z Luciano Pavarottim w roli Canio (mąż) i Teresą Stratas  jako Nedda (żona), z arią "Non! Pagliaccio non son!".
Proszę tylko spojrzeć na twarz Pavarottiego! Na jego łzy! Na jego gniew i rozpacz!

poniedziałek, 15 października 2012

JADWIGA STANISZKIS

Profesor Jadwiga Staniszkis ma swoich wielbicieli i przeciwników, ale nikt nie jest w stanie jej nie doceniać i nie podziwiać. Czytam jej autobiografię, a raczej logiczny systematyczny rozbiór osobowości na części. Bardzo interesująca kobieta. Znałam ją tylko z publicznych wystąpień, czyli gładko zaczesane włosy do tyłu, szkarłat ust i celna konkretna krytyka (inteligencja!), więc te informacje, jakże osobiste i bolesne, na temat Pana Iredyńskiego i listy Wildsteina mnie "powaliły". Odwaga. I samoświadomość. Tak różna ode mnie osoba. Wyprana z uczuć, do czego się przyznaje i co jest jest siłą. Chociaż widzę pewne podobieństwa, np. "Jak mogłam kogoś takiego kochać?"-to jest pytanie, które mnie nawiedza systematycznie! Jej oglądanie pod lupą siebie, ja też tak robię często, jak rasowy naukowiec. Ale nigdy nie udaje mi się osiągnąć takiego dystansu! Cholera! Zgadzam się także, że nie możemy się do końca poznać i pozostajemy dla siebie tajemnicą. Używam tylko innych wyrażeń, czyli mówię, że nie polegam nawet na sobie. I "bycie poza zasięgiem", o tym myślałam kiedy obejrzałam film o Lucio, jak to byłoby przyjemnie zniknąć gdzieś z fałszywym paszportem na parę miesięcy i żyć zupełnie innym życiem, odetchnąć wolnością. Tak, "dla rozwiązania problemu potrzeba nam punktów widzenia innych niż nasz", po to właśnie się podróżuje, bo "tam" jest inaczej, widzisz możliwości, których nie dostrzegałeś, o których nie miałeś  pojęcia.
Pani Staniszkis ma niesamowitą witalność, te jej przepoczwarzenia ("kauczukowa piłka") są w sumie wynikiem ewolucji, efektem postępującej indywidualizacji, wyodrębniania się jednostki w XXI wieku. Unikasz cierpienia i przeszłości, dekomponując siebie. Bardzo ciekawe. Tezę "braterstwo istnieje tylko w małości, bo brak wiary w wielkość" z punktu odrzucam, jako unik, zgodę na mierność i słabość. Pewne wydarzenia, marzec '68 itp. są dla mnie zbyt odległe, to znaczy nie potrafię się z nimi utożsamić, jako, że nie było mnie wówczas na świecie, znam wyłącznie z lekcji historii. Zdanie "i liczy się wcale nie to jak było naprawdę, ale jak to zinterpretowano", przypomina mi historię z moją sąsiadką przyjacielem-który okazał się wrogiem, która "wiedziała, bo słyszała przez ścianę" i wyciągała pochopne, wręcz nieprawdziwe wnioski na tej podstawie. Mimo to, ja wierzę w prawdę-fakt, którą jednakże należy przedstawić ze swojego punktu widzenia-siedzenia i to jak największej rzeszy zainteresowanych ludzi. Po to są autobiografie i sprostowania w gazetach.
Kapitalne zdanie> "po takim odrzuceniu japoński uczeń poszedłby do toalety i się powiesił".
Nie przemawia do mnie sztuka wu-wei niedziałania, oj niemożliwość z moim egocentryzmem, przestałabym istnieć.
"przelot awionetką nad tajemniczymi (...) znakami w Nazca. Może to komunikat dla mnie?" sic! Ach rozbrajająca młodość w sercu!
Ustęp "bronią nas przed pogodnym rozpłynięciem się w świecie. Rozpłynięciem, które (...) zwalnia z brzemienia odpowiedzialności, świadomości własnej odrębności i pozwala po prostu być! Wtedy nie czuje się oporu rzeczywistości, bo samemu się dryfuje, nie stawiając oporu" to właśnie o mojej koleżance A., ciotce M... Cóż, naprawdę nigdy nie czułam tej fali kuszącego dryfowania, wręcz odwrotnie kuszące jest dla mnie manipulowanie rzeczywistością, zmienianie jej, ustalanie własnych zasad, systemów i moralności. Ale wiele jest takich osób idących na łatwiznę.
"grupa, która okazywała mi niechęć, bo byłam inna niż powinnam -według ich wyobrażeń-być" dobre!
Podkowa Leśna jako społecznikowska altruistyczna oaza pośród egoistycznych przestrzeni, z jeżem, który wcale nie chce jabłek, tylko drobno pokrajane parówki... Znam tylko z "Pożegnań" Hasa z wycofanym marzycielem Janczarem i szykowną i uczciwą Wachowiak. Ale zachęciłam się.
To 1 część moich wrażeń na temat Pani Staniszkis, troszkę chaotycznie... 

Polecam serdecznie tym, którzy chcą wyrobić sobie własną opinię "Ja. próba rekonstrukcji" Jadwiga Staniszkis, Prószyński i S-ka 2008.
Acha, do jednego Pana niewiernego Tomasza: tak, jestem kobietą, a na dodatek cieszy mnie to niezmiernie!

niedziela, 14 października 2012

LUCIO URTUBIA anarchista fałszerz murarz

Pełna ekstaza! Właśnie obejrzałam "w ciemno" film dokumentalny na Planete (idealna stacja dla historyków i socjologów) o autentycznym przedziwnym człowieku. Lucio Urtubia! Takich facetów chcę poznawać, z takimi facetami chcę rozmawiać i o takich facetach chcę myśleć przed zaśnięciem! Cóż za fantazja! I udało mu się wszystkim zagrać na nosie! CitiBank klęczał przed nim na kolanach, co tam pełzał... a ja mam przecież już utartą opinię o tych zdziercach kłamczuchach bankach, dobrze im tak... Ha, ha. Ach, no jestem wniebowzięta! Jego poglądy, naturalność, postawa moralna, sympatyczność, zdecydowanie, błyskotliwość, pracowitość, i skuteczność... Był niesamowicie skuteczny, wręcz genialny, jak on to robił? Chyba rzeczywiście zakładał, że mu się uda, i proszę udawało się! Miał odpowiednie kontakty, raczej nieodpowiednie z perspektywy porządnych ludzi, i dogadywał się z prawicowcami, lewicowcami, środkowcami, poza wcami... I przy tym pozostał sobą. Osobowość! Właśnie, to jest ukształtowana osobowość. Ach nie piszę tutaj, że zgadzam się z jego anarchistycznymi ideami, nie ze wszystkimi... To mnie uderzyło, Urtubia ma uformowane priorytety, jest w gruncie rzeczy rozsądny, logiczny i przekonany o swoich racjach. I wciela je w życie. Podziwiam i zazdroszczę!
Nie będę wszystkiego ujawniać, ale koniecznie, ale to koniecznie musicie obejrzeć ten film. 

*"LUCIO" 2007 Hiszpania, reż. A. Arregi i J.M. Goenaga.*

sobota, 13 października 2012

Filozofia Moja Miłość

Filozofia, królowa Nauk. Moja Wielka Miłość. Czy człowiek rodzi się filozofem czy też się nim staje? Rodzi po stokroć! Albo stawiasz pytania albo na nie odpowiadasz albo nie zastanawiasz się. Uderza mnie zawsze tak kompletny brak dociekania w moim otoczeniu. Wiem, powinnam zmienić otoczenie, co też wdrażam właśnie w życie... Postanowiłam tydzień temu, że nie zajrzę już do żadnej pozycji o wybitnych filozofach i wybitnych filozofów, aby nie zaburzać swojego unikalnego toku myślenia. Zmęczyłam wtedy straszną polską piłę wybitnego prof. OchJej, będącą zbiorkiem wycinków, cytatów i opinii na temat kilkunastu wybranych myślicieli i już po pierwszym rozdziale błagałam "dobijcie mnie zaraz natychmiast". Z zasady czytanie "co autor miał na myśli" innych autorów jest pozbawione wszelkiej logiki. Jak mogłam tak się dać złapać? Może miałam nadzieję, że oryginalnych tekstów będzie więcej? Przecież wtedy ten słynny profesor nie miałby czym zabłysnąć! Masakra! Najlepiej przeczytać osobiście dzieło filozofa (ale to dotyczy każdego pisarza, twórcy), do tego w oryginale, ale na to trzeba by być poliglotą... To też mnie wścieka. Tłumaczenie już przeinacza, przeinterpretowuje, przekształca, zwyczajnie zmienia myśl. No, ale zawsze. Za każdym razem zdumiewa mnie liczba, nazywam ich "przyssawki", osób, które "żerują" na geniuszu wymarłych filozofów. Ci krytycy, wykładowcy, interpretatorzy od 7 boleści nie potrafią niczego stworzyć sami, więc biorą się za powiedzmy Kanta czy Bergsona i tak powstają kobyły z niezapomnianymi fantastycznymi głębokimi stwierdzeniami w rodzaju  <<mamy w tym fragmencie z "La diabolique pour vnerveielle" dystans między koncepcją życia wolitywnego, a partycypacją dwoistej tajemnicy naszej siły i słabości, czyli "ergo, nunc bene asinorum in secula seculorum", na co wskazywał już Alcymefisofeles, chociaż Jameyssonian nie odwoływał się do jego karmucjonii, a do którego odnosi się polemika Drahmaputry w "Schweigherten berten", był jednak skłonny włączyć to do zbioru zdań prawdziwych, mimo, że porusza się wciąż w kontinuum nieokreśloności i enuncjacyjnej historiozofii ontologicznego bytu>>. I na dole strony miliard pierdolonych przypisów! Na końcu książki następny miliard, czyli bibliografia. Jezu! Do tego ten biedny truposz np. Pascal wcale tak nie uważał i w ogóle miał na myśli coś innego, o czym dowiemy się (albo i nie jak jesteśmy ciule) dopiero dotarłszy do źródła. Kurwa! Mam ochotę wziąć taką opasłą knigę i walić nią tych autorów po ich łysych głowach, dopóki nie padną na podłogę i nie przyrzekną, że nigdy więcej nie zmajstrują czegoś równie idiotycznego i w sumie bezwartościowego! Połowa tych wypocin to brednie pierwszej wody, na co łapią się studenci i niedoważeni profesorzy z uczelni z cyklu "zapłać, a dostaniesz papier". I nie łudźmy się, nawet naukowcy wyższych dobrych uczelni to czasem zwykłe barany. A ludzie jak bezwolne manekiny przyjmują to za dobrą monetę, bo jak to, to profesor Wunderbar, on wydał 20 książek, go cytują taki M i N, był w poniedziałkowym "Dzieńdobrybardzo TVN" i na ogólnoświatowym sympozjum w Genewie i on nie może się mylić. Otóż może i może pisać banialuki, kto go sprawdzi, kto go zdekonspiruje? Na pewno nie ja, bo jestem zajęta własną filozofią i nie zamierzam tracić czasu i papieru na jakiegoś bubka.
Musiałam sobie ulżyć! Od razu mi lepiej!!! Powinnam chyba trenować boks, ale trudno dostać takie małe rękawice!

piątek, 12 października 2012

ARES LUDOVISI








Wspaniała starożytna rzeźba wypoczywającego chwilowo Aresa/Marsa i kanonu męskiej urody. Czyż nie jest piękny?

czwartek, 11 października 2012

"ON THE HEIGHTS" Charles C. Curran

Jeden obraz w dwóch odsłonach mało znanego malarza amerykańskiego Charles'a Courtney'a Currana (1861-1942). Bardzo mi się podoba, przede wszystkim to nietypowe ujęcie portretowe 3 kobiet, zapewne sióstr, namalowanych z profilu. Młode damy w ozdobnych białych sukniach z epoki, siedzą na szczycie skarpy i patrzą w dal. Malarz nie prezentuje tutaj urody krajobrazu, zapewne nieziemskiego, roztaczającego się poniżej. Skupia się wyłącznie na kobietach. Na ich zaróżowionych policzkach, złożonych grzecznie dłoniach, delikatnie wymykających się kosmykach włosów. Możemy się tylko domyślać, że nasze piękne panny wyszły właśnie z niedzielnego nabożeństwa w uroczym wiejskim kościółku na wzgórzach.


... dla mnie ciekawsza jest wersja druga

środa, 10 października 2012

CAI LUN wynalazca PAPIERU

U nas na zachodzie nikt nie wie kto wynalazł papier, jeden z najważniejszych wynalazków świata. Nie wspominają o nim encyklopedie i podręczniki historii. A wielki odkrywca papieru Cai Lun to postać autentyczna. Działał w Chinach na początku II wieku n.e. i był urzędnikiem na dworze cesarskim. Około roku 105 ofiarował swój cenny papier w prezencie cesarzowi Ho Di, który był z podarunku tak zadowolony, że nagrodził Cai Luna awansem i tytułem arytokratycznym. Papier rozpowszechnił się w Chinach w ciągu II wieku, i przez kilka stuleci Chińczycy exportowali go na całą Azję. Sposób produkcji okryty był tajemnicą i dopiero w VIII wieku wykradli ją podstępnie Arabowie. I tak, za ich pośrednictwem sztuka wyrobu papieru dotarła w końcu do Europy, w XII wieku, czyli 10 wieków później! A w Polsce ten wspaniały wynalazek zaczęto produkować dopiero w... XV wieku! Trzeba jednak przynać, że sposób tworzenia papieru z drzew nie jest taki prosty i szybki. Tym bardziej Cai Lunowi należą się słuszne pochwały.
Trudno sobie nawet wyobrazić nasze życie bez papieru. Służy on nie tylko do drukowania książek i prasy, oraz co najważniejsze banknotów. Używamy go do celów higienicznych, pakowania, i wielu innych biznesowo-przemysłowych. Każdego dnia miliony ludzi drukują miliony raportów na papierze, z czego zresztą większość trafia potem do kosza lub niszczarki. Zapotrzebowanie na papier stale rośnie, a w związku z tym rośnie jego produkcja. Przyszłe lata (może wieki?) pokażą czy objawi się człowiek, który zdystansuje naszego Cai Luna wartościowszym wynalazkiem.

wtorek, 9 października 2012

"FORREST GUMP" 1994

Obejrzałam ten film po raz enty i za każdym razem jestem poruszona. To wielki film. Rzadko tak myślę o współczesnym kinie. To raczej podroby i salcesony z kaszanką. Ale Forrest Gump Zemeckisa ma wszystko czego wymagam od dzieł wiekopomnych. Ma wspaniałego bohatera, którego lubię, z którym się utożsamiam, albo sekunduję mu. A Tom Hanks jest idealnym odtwórcą Forresta. Kiedy trzeba jego twarz jest bez wyrazu - jak maska; kiedy indziej pełna ekspresji z oczami pełnymi smutku i drżącymi ustami. Ruchy ma wypracowane perfekcyjnie, ten charakterystyczny chód podrygujący. I ta zapięta pod szyję koszula, Boże koszmar! No, ten facet to prawdziwy aktor. Bez niego ten film byłby zupełnie inny, może tylko dobry? Dzielnie wspierali Hanksa inni aktorzy. Wspaniała jest ukochana, ta zagubiona piękna dziewczyna Robin Wright, która nie potrafi docenić miłości, którą miała na wyciągnięcie ręki. Cudowna matka i jedna z najlepszych aktorek jakie znam, Sally Field. Pamiętam ją jako młodziutką towarzyszkę owłosionego Burta Reynoldsa, miała w sobie tyle temperamentu i rozsądku. I kumpel Gary Sinise, przekonał mnie - wierzyłam, że nie ma nóg i walczy z samounicestwieniem, i... z Bogiem.
Wielki film. Jest wszystko. Akcja, miłość, wojna, szlachetność, rozczarowanie, niechęć, smutek, mądrość, przyjaźń, sport, nadzieja, wierność, dziecko, edukacja, choroba, śmierć, łzy, zrozumienie, radość, wiara, sława, humor, nietolerancja, praca, dom, żal, sex, tęsknota, uzależnienia, przerażenie, zdumienie, dobro i zło, wreszcie wolność. Całe spektrum uczuć zostaje przedstawione i wyczerpane. Jest w Forreście swoista mądrość. Że nie wszystko kończy się dobrze, że miłość może ranić, że nigdy nic nie wiadomo, że pozory mylą, że bycie szczęśliwym też zależy od nas samych. Wiem, truizmy. Ale podane w przekonywujący sposób, całościowo (obserwujemy przecież Forresta od dzieciństwa po dojrzałość) i bez charakterystycznego dla Hollywood patosu. Ujęły mnie zwłaszcza słowa Gumpa "może i jestem głupi, ale wiem co to znaczy kochać".
Należy tutaj wspomnieć o fenomenalnej pracy montażysty (Arthur Schmidt) i operatora zdjęć (Don Burgess). Złożyć tak te wszystkie czarno-białe archiwalne i podrasowane (z Hanksem) oraz kolorowe fragmenty - chylę czoła. Ogląda się wspaniale, nie dostrzegam cięć i zaskakujących zmian planu. Gigantyczna praca, parę miesięcy w montażowni. Najlepsze chyba oprócz tych ujęć z Nixonem, Kennedym i innymi prezydentami, to sceny z Bubbą (Mykelti Williamson). Opowiedziana historia wojska z punktu widzenia krewetek. Krewetki panierowane, z masłem, duże... Coś pięknego!
Być może ten film byłby zupełnie do dupy, gdyby nie był oparty na książce? W końcu dobry film to także dobry scenariusz. Ale jak dowodzi przypadek chociażby Wielkiego Gatsbego, nie zawsze udaje się przenieść dobrą literaturę na ekran, tak abyśmy nie ziewali.
Forresta Gumpa mogę oglądać w nieskończoność, tak jak Bulwar Zachodzącego Słońca, ale Forrest jest zabawniejszy oczywiście.
*"FORREST GUMP" 1994 USA, reż. Robert Zemeckis, wyk. Tom Hanks, Robin Wright, Sally Field, Gary Sinise, Mykelti Williamson. Nagrody: Oscar dla najlepszego filmu roku, najlepszego reżysera oraz najlepszego aktora pierwszoplanowego.*

poniedziałek, 8 października 2012

Bentley, Buick, Lincoln, Mercedes, Pierce-Arrow i Rolls-Royce

Jakoś te nowe takie rodzinne, praktyczne i zwykłe auta mnie nie pociągają. Ja kocham luksus! I duże krążowniki szos, w których człowiek nie musi się zmniejszać do rozmiaru krasnoludka. Oto zdjęcia moich paru modeli, do których wzdycham sobie czasem po nocach... Tak, te samochody mają klasę!


Bentley R type 1953 black


Buick Wildcat 1967 blue


Lincoln Continental 1971 black


Mercedes 170s black 


Pierce-Arrow 1930 silver


Rolls-Royce Phantom I black


Rolls-Royce Silver Wraith

niedziela, 7 października 2012

Lubostroń, Jabłonna, Dobrzyca i Natolin - pałace klasycystyczne

Cudze chwalicie, swego nie znacie...
Nasze dziedzictwo, nasza historia, nasza architektura. Polska.
Przedstawiam pałace klasycystyczne dostępne tu na miejscu i nie ustępujące zagranicznym, które osobiście mnie zachwyciły bryłą i fantazją:

Lubostroń (made by Stanisław Zawadzki) 1795-1800
Pałac wzniesiony dla imić Skórzewskiego. Idealne proporcje palladiańskie. Połączenie kopuły rotundy (koło), portyku z podwójnym rzędem kolumn jońskich (trójkąt) i samej bryły (kwadrat) zapierające dech! Tak, tutaj mogłabym zamieszkać.

Jabłonna (made by Dominik Merlini, Henryk Marconi) 1775-1837
Fantastyczna konstrukcja specjalnie dla prymasa Poniatowskiego (sic!). Poszarpana niejednolita elewacja. Najbardziej niesamowita jest ta słynna wieża z ozdobnym hełmem kulą (Merliniego). Podobają mi się też łukowate okna. Pałac jest niewielki ale ma style (czytaj stajla).

Dobrzyca (made by Stanisław Zawadzki) 1795-1799
Nietypowa rezydencja wiejska. Nierówne skrzydła i portyk z parami kolumn doryckich w kącie. Kształt węgielnicy, ponieważ właściciel: Gorzeński był członkiem loży masońskiej. I dzięki takim ludziom właśnie powstaje coś wyjątkowego!

Natolin (made by Szymon B. Zug, Stanisław Kostka Potocki, Chrystian P. Aigner) 1780-1806
Pałac Czartoryskich, później Tyszkiewiczów Potockich. Położony malowniczo na skraju skarpy. Przebudowywany parokrotnie. Mnie szczególnie urzeka właśnie widok od strony parku z półkolistą elewacją z kolumnami jońskimi (Zuga!). Delikatne i wykwintne.

sobota, 6 października 2012

"THE BALLAD OF LUCY JORDAN" Faithfull



"The Ballad of Lucy Jordan" (Ballada o Lucy Jordan) z 1979 roku to przepiękna realistyczna, a raczej pesymistyczna piosenka mojej kochanej Marianne Faithfull. Opowiada typową historię kobiety, obarczonej mężem i dziećmi, gospodyni domowej, która uświadamia sobie w pewnym momencie, że nie żyje swoim życiem, że być może jest już za późno na pewne rzeczy, a nawet, że zmarnowała swój czas na ziemi. Całymi dniami wysyła dzieci do szkoły, sprząta dom i układa kwiaty. To jej zadanie. To jej życie. A potem umiera. Koniec. I tylko nocami marzy o tysiącach kochanków. Najbardziej okrutny jest refren "W wieku 37 lat uświadomiła sobie, że nigdy nie jechała i nie pojedzie już przez Paryż w sportowej bryce z rozwianym włosem". Ile jest takich kobiet jak Lucy Jordan? Miliony! Poświęcają się, wykonują nikomu niepotrzebne czynności, skupiają się na jednej setnej możliwości. Bo je do tego zmuszono, bo im to wmówiono, bo nie potrafią inaczej żyć. Bo się boją wyboru, wolności. Straszną torturą jest uzmysłowienie sobie, że nasze życie nie ma sensu. Jest głupie i nudne. I Lucy Jordan coś robi. Chce coś zmienić, bo ma dosyć. Bo chce jej się wyć! I zaprawdę powiadam wam, lepiej "być zimnym lub gorącym, bo jak będziesz letni to cię wypluję". Kto wie skąd ten cytat? No inteligenci?
Balladę śpiewa Faithfull tym swoim smutnym-przepalonym-niskim głosem. Ona najlepiej wie, jak można sobie życie udupić, lub jak inni w nas pewne rzeczy zabili. Faithfull po prostu wie i nie ma złudzeń. Dlatego ją uwielbiam. Ja jestem jeszcze bardzo naiwna. Niezwykła persona.
Ten utwór wykorzystano w wielu filmach, najbardziej znany to "Telma i Luiza" z wspaniałymi rolami Sarandon i Davis.

piątek, 5 października 2012

"THE GOVERNESS" 1998

Wspaniała historia miłosna w starym stylu, oparta na fascynacji mistrz uczennica. Do domu Państwa Cavendishów przybywa tytułowa guwernantka, aby zająć się edukacją córki Clementiny. Guwernantka, wspaniale grana przez Minnie Driver, to atrakcyjna, inteligentna i wykształcona Żydówka, która ukrywa swoją tożsamość przed rodziną pracodawców. Jej ciekawość wzbudza natychmiast Pan Cavendish, w tej roli fenomenalny aktor Tom Wilkinson. Przez żonę uważany za dziwaka, w rzeczywistości okazuje się wybitnym naukowcem, który poświęcił się pasji utrwalania rzeczywistości za pomocą camera obscura, czyli jest pionierem fotografii. Pan domu prosi guwernantkę o pomoc w swoich badaniach w laboratorium. Wzajemna fascynacja przeradza się w gorące uczucie. Jednak zmysłowa, pełna pasji, dumna Żydówka, zaczyna przerażać spokojnego tradycyjnego Cavendisha. Czuje się osaczony przez kochankę i jej wizje ich wspólnego życia. Afekt młodego syna Cavendisha, w którego wcielił się Jonathan Rhys Meyers, do młodej guwernantki i jego decyzja o ożenku, zaskakuje ojca. W brutalny sposób zrywa związek z kochanką, pomimo tego, że w gruncie rzeczy ją kocha i, że przyczyniła się w istotny sposób do wynalezienia przez niego fotografii. Żydówka wyjeżdża, ale na koniec mści się na swoim pracodawcy. Po latach Cavendish odnajduje swoją guwernantkę i...
Jest to film dla kobiet! Nareszcie rozbierają się mężczyźni! Osobiście preferuję Pana Wilkinsona {zgadnijcie ile miał wtedy lat?}, głównie ze względu na nieznośną androgyniczność Pana Meyersa. Piękne wnętrza, piękne uczucie, piękny film. I to przy braku taniego sentymetalizmu.
Obraz uzyskał 2 nagrody na Festiwalu Filmowym w Karlovych Varach.
*"The Governess" (Guwernantka) 1998, reż. Sandra Goldbacher, wyk. Minnie Driver, Tom Wilkinson, Harriet Walter, Jonathan Rhys Meyers, Florence Hoath.*

czwartek, 4 października 2012

"HOSTSONATEN" 1978

Cóż za okrutny film! Od razu wiadomo, że reżyserem jest Ingmar Bergman. To dosyć stara historia poświęcenia rodziny na korzyść kariery i wynikłych stąd osobliwych relacji matka-córka. W tym przypadku jest to słynna pianistka, którą fenomenalnie gra Ingrid Bergman, która po latach przyjeżdża w odwiedziny na szwedzką prowincję do córki-świetna kreacja Liv Ullmann. Z pozoru wydawałoby się, że córka prowadzi spokojne ustabilizowane życie przy kochającym mężu, a matka zrealizowała się zawodowo i prywatnie. Nic bardziej mylnego. Wybitna wirtuozka jest dość skupioną na sobie, pełną lęku, samotniczką, a skromna prowincjuszka nieszczęśliwą, pełną nienawiści istotą.
Współczując im obu, zdecydowanie widać, że o ile troska i życzliwość reżysera jest po stronie Ullmann, o tyle widz jednak skłania się ku Bergman, w tej wojnie emocjonalnej. Córka, wszelkie swoje (włączając w to chorobę siostry) niepowodzenia i frustracje, począwszy od dzieciństwa, aż po nieudane małżeństwo i śmierć dziecka, składa na barki rodzicielki. To, że pianistka poświęciła się karierze, zamiast być typową ciepłą, troskliwą, opiekuńczą i stale obecną mamusią, jest dla Ullmann usprawiedliwieniem jej całej żałosnej egzystencji. Matka natomiast wydaje się być pełna obaw co do słuszności swoich decyzji. Widzimy jej egoizm i smutek, ale nie ma w tym wściekłości i okrucieństwa. Bergman jest na pewno winna, ale tylko części tego, co zarzuca jej córka. Ewidentnie Ullmann lubuje się w byciu ofiarą-na co mamy dowód na końcu filmu, kiedy myśli o samobójstwie. To nie jest film na niedzielne wieczory z rodziną. Bardzo ciężki. Ma wydźwięk zdecydowanie pesymistyczny.
*"Hostsonaten" (Jesienna sonata) 1978, reż. Ingmar Bergman, wyk. Ingdrid Bergman, Liv Ullmann, Lena Nyman, Halvar Bjork, Gunnar Bjornstrand, Erland Josephson. Film był nominowany do Oscara w 2 kategoriach: za najlepszy scenariusz oryginalny oraz za najlepszą żeńską rolę pierwszoplanową.*

środa, 3 października 2012

SZYC, MAŁASZYŃSKI, KOT

Do napisania o szufladkowaniu w filmie natchnął mnie przezabawny Borys Szyc, który wystąpił w programie Wojewódzkiego. Na marginesie dodam, że do Wojewódzkiego mam stosunek negatywny - złośliwy dzieciak z kompleksami, nawet inteligentny, ale facet szuka sensacji a nie prawdy. 
Szyc jak wiadomo powszechnie jest wspaniałym aktorem, który się stoczył i odbudowuje swoją karierę. Nie będę tutaj wymieniać jego ekscesów, każdy może sobie o tym przeczytać w prasie bulwarowej i plotkarskich portalach. Osobiście lubię Pana Szyca i przykro mi było patrzeć jak się unicestwia. Na szczęście to już przeszłość. Aktor zagrał łysego grubego dresiarza w filmie "Wojna polsko-ruska" na podstawie książki Masłowskiej, który to film był sensacją tegorocznego festiwalu Off Plus Camera w Krakowie. Kreacja Szyca wybitna bez dwóch zdań. Ale... No właśnie. Kolejny raz wcielił się w niezbyt lotnego cwaniaczka. Tylko dwa razy widziałam go w innej roli, w "Vinci" i "Południe-Północ". Dlaczego? Bardzo chciałabym obejrzeć tego aktora np. w roli delikatnego naukowca, albo typowego amanta z komedii Fredry. Ciekawi mnie jakby się sprawdził? Czy byłoby co oglądać, czy byłaby to porażka? Panie Szyc, zaskocz mnie proszę.
Kolejny przypadek to Paweł Małaszyński. Wypłynął dzięki serialom, w tym polskim love story "Magdzie M", gdzie zagrał przyzwoitego prawnika. I kserował to dalej. Porządny, spokojny, przystojny facet. Tak go postrzegałam. Aż do czasu, kiedy... zobaczyłam okładkę z jego podobizną w durnym magazynie, chyba "Male" i oniemiałam. Dla nie wtajemniczonych powiem, że są to jedne z najlepszych zdjęć ostatnich lat. Fantastyczne! Taki polski Bond w garniturze, tuż po zwycięskiej walce z armią przeciwników. Z załączonego wywiadu wynikało, że Pan Małaszyński boleje nad szufladkowaniem go w roli amanta i tylko czeka na perwersyjne i skomplikowane role. Od razu pomyślałam o tym, żeby go zaangażować do filmu o gejach, albo nazistach, jak wcześniej zrobił to np. Ralph Fiennes.  Byłby świetny! Zastanawia mnie dlaczego więc nie proponuje mu się takich ról. Może w filmach niezależnych, gdzie miałby pole do popisu, za mało mu płacą? Podejrzewam jednak, że nikt dotychczas na to nie wpadł. A szkoda.
I na koniec Tomasz Kot, także mój ulubieniec. Spokojny, przyzwoity aż do bólu, nieśmiały. Właściwie od "Camera Cafe" aż do Pana Skalskiego w polskiej wersji "Niani" jest niezmiennym miłym elementem. A tak bym chciała, żeby oszalał, schamiał, albo zamordował. Ostatnio widziałam go w "Idealnym facecie dla mojej dziewczyny" prawie rozebranego (sic!), ale był to niestety moment. Proponuję pójść dalej, jakaś mała orgietka w typie Casanovy lub w drugą stronę - jakiś paskudny wynaturzony rasista.
Wszyscy trzej aktorzy są w podobnym wieku po 30 i póki co leżą w odpowiednich przegródkach z napisami w wielkim kredensie polskiego filmu. Wszyscy mają niesamowity potencjał i doświadczenie. Może ktoś się nad nimi zlituje i spróbuje zmienić ich emploi? Udało się Piotrowi Adamczykowi w "Testosteronie", dlatego nie wierzę, żeby im nie wyszło. Inna sprawa, że pewna widowni oczekuje schematu, tak? Czyli odrażający skrwawiony Pan Kot, albo Pan Szyc bon ton w tużurku - mógłby być nie do zniesienia dla części populacji naszego kraju. Ale uważam, że wielkość aktora mierzy się jego rolami, a im bardziej różnią się one od jego prywatnego życia, tym wybitniejszy aktor - vide Alec Guiness. W każdym razie życzę tym trzem dobrym aktorom wielu sukcesów zawodowych.

!Tekst z 2009 roku!

wtorek, 2 października 2012

Kondycja polskiego filmu


Patrzę na polskie kino oczami i widza i kreatora. Żeby nie narzekać na wstępie (jak to piszą w podstawówkach) powiem "kondycja polskiego filmu jest lepsza niż parę lat temu". Powstaje więcej filmów dokumentalnych i fabularnych o "czymś". Z głębią i wyrazistymi postaciami, które dobry aktor natchnie wielkością. Do tego polskie komedie przyciągają miliony widzów do kin. Także kręci się dużo filmów historycznych i biograficznych. Wręcz mamy boom na kino off i bardzo dobrze, bo takie świeże, nieszablonowe spojrzenie bardzo się przyda, szczególnie dla porównania tuzom naszej kinematografii. Do gry przyłączyły się także niezależne wytwórnie, dzielnie wspierane przez całkiem miłe i użyteczne narzędzie jakim jest Polski Instytut Sztuki Filmowej. Powstały DKF-y i dziwaczne kluby, w których puszczane są filmy najprzeróżniejszego autoramentu-i te słynne, i te stare, i te offowe i te okropne. I pełno konkursów: na pierwszy klaps, pierwszy scenariusz, pierwszy dokument itp. Bardzo dobrze. W dobie postępu technologicznego, praktycznie każdy może obecnie zrobić film - komórką, aparatem fotograficznym czy kamerą cyfrową. Trudnością może być jedynie ewentualny montaż (potrzeba lepszego sprzętu i oprogramowania do takiej czynności), ale nawet w najmniejszej dziurze są teraz firmy, które rejestrują wesela i chrzciny i  montują gotowy film dla potomności na CD lub DVD. Mamy także wspaniały kanał promujący twórczość - czyli You Tube. Powstają filmy niezaangażowane o kurach i pociągach i to jest piękne.
Co jest nie tak? Przede wszystkim podejście państwowych szkół filmowych, które uczą pesymizmu i zabijają oryginalność poprzez skuteczne ćwiczenie przyszłych reżyserów, montażystów i scenarzystów. "Gnojenie" ma pomóc filmowcom w przyszłej pracy w zawodzie: żeby sobie za dużo nie obiecywali i nie zadzierali nosa. Ciężką pracą na pewno za 20 lat do czegoś dojdą. Co za bezsens. Wtłacza się ich w formę zaprojektowaną pół wieku temu. Mamy nowe millennium! Jesteśmy wolni! Mamy nawet pieniądze! Oglądam dużo filmów krótkometrażowych i co widzę - obrazy o pijakach, mętach, pedofilii, tyranii, rasizmie, młodocianych przestępcach i wojnie. Nie chodzi o to, żeby nie powstawały takie filmy, to bardzo ważny nurt rzeczywistości trudnej i bolesnej. Ale jeśli powstają wyłącznie filmy pełne smętnego okrucieństwa, to należy się zastanowić dlaczego? No właśnie dlaczego? Może mi to ktoś wyjaśni? Pewnie nie są nudne (jak twierdzi pewien trochę znany dokumentalista). A gdzie miłość, przyjaźń, humor i radość? I jeszcze dowiaduję się, że nie ma dobrych scenariuszy i reżyserzy często muszą polegać na sobie. Co to znaczy, że nie ma dobrych? Może te oryginalne są wywalane do kosza? A może ludzie nie umieją pisać dobrze i z jajem? A może ci co umieją pisać siedzą w reklamie, bo tam się zarabia, a filmowiec wiadomo nie starcza mu do pierwszego i żyje przypływami od filmu do filmu. Oglądałam parę filmów, nagrodzonych za scenariusz - nie do wiary! Może ja jestem zbyt wymagająca? Na pewno nie. Za niski poziom. A cześć filmów jest po prostu o niczym. Nawet nie pamiętam żadnego kadru czy postaci. Ale jest, pieniądze wydane, zrobione. No cóż, nie wszyscy jesteśmy geniuszami.

poniedziałek, 1 października 2012

HEPBURN, ULLMANN, DYMNA

Z upodobaniem czytam biografie wielkich ludzi. Pewnie mam nadzieję, że kiedyś przeczytam też swoją :-))). Ostatnio przerobiłam 3 biografie wspaniałych aktorek: Katharine Hepburn, Liv Ullmann i Anny Dymnej. Właśnie w takim porządku.
Najbardziej zachwycająca jest bez wątpienia Hepburn, która oprócz wybitnej kariery filmowej (4 Oscary za role pierwszoplanowe) jest też wybitną osobowością. Piszę jest, bo pomimo jej śmierci, nadal istnieje na taśmach filmowych, no i dla mnie. Polecam jej biografię szczególnie osobom, które twierdzą, że miejsce kobiety jest w domu, że kobieta gra drugie skrzypce w męskim świecie, a jej uroda i wiek ma kolosalne znaczenie w świecie filmu. Otóż jak dowodzi tego Hepburn, tak nie jest! Bardzo budujące. W ogóle Hepburn jest niezwykła! Co ciekawe zawsze wydawało mi się, że jest raczej książkowym typem starej panny, a tu proszę, kochankowie, eskapady, pozowanie nago. Kobieta, która nie zachowywała się jak facet. A jednak wszyscy czuli respekt. Szanowali ją. No i jej wielki romans ze Spencerem Tracy. Ona go kochała miłością totalną. Pomimo jego alkoholizmu, pomimo jego miłostek, pomimo jego agresji. Tracy byłby innym człowiekiem. Na pewno nie stworzyłby tylu wybitnych kreacji, ponieważ ona ciągle pomagała mu w karierze. Hepburn to dla mnie guru. Swoją wyjątkową pozycję w świecie filmu budowała sama. Nie była ładną dupcią, która eksponuje swoje wdzięki  i jest dodatkiem do głównego bohatera, ani żoną szefa studia lub reżysera, który by ją obsadzał w swoich produkcjach. Była osobą z którą należy się liczyć.  I była profesjonalistką, chyba największą aktorką w historii, która potrafiła oczarować i powalić na kolana ("Filadelfijska opowieść", "Kobieta roku" czy "Lew w zimie"). Nie miała powiększonego biustu, farbowanych włosów i bajecznych sukni od Givenchy. I całe szczęście. Po prostu królowa. To ona wydawała rozkazy. Nie dała się.
Biografia, a właściwie autobiografia Ullmann niestety mnie przygnębiła. Na każdej stronie żal, smutek, płacz, rozgoryczenie nawet. Dlaczego takiego formatu aktorka, która zagrała tyle wybitnych ról, dołuje się na każdej stronie? Narzekanie, ból, i ciągle pisze o Ingmarze Bergmanie, jej chwilowym byłym partnerze życiowym. Bergman to, Bergman tamto. Może dlatego jest tak przybita.  Po energicznej, pełnej siły Hepburn, to było jak norweska mgła. Płacze, że się ukrywa w piwnicy z pisaniem, że odbiera telefony, chociaż nie chce, bo ma nianię, która nie mówi po angielsku, a nie przyjdzie jej do głowy zmienić nianię, zmienić telefon i zmienić siebie. Stres i poczucie winy. Nie mogę tego znieść. I jest mi jej szkoda i mnie wkurza, chętnie bym nią potrząsnęła, żeby przestała kwilić i wzięła się w garść. Takie role! w "Personie", "Królowej Krystynie", "Jesiennej sonacie". O co chodzi? Coś ją gryzie i nie daje jej cieszyć sie życiem. Co za kompletnie inna osobowość od dominującej Hepburn. I ten wygląd raszpli! Sama ma świadomość swojego zaniedbania, a potem dziwi się, że piszą, że jest w grupie tych najgorzej ubranych celebrities. Słaby charakter.
I na koniec Dymna. Polka. Delikatna, spokojna. Po cierpiącej Ullmann było to bardzo ożywcze. Życie pełne wzlotów i upadków. Trudna miłość do starszego od siebie mężczyzny-do tego artysty i alkoholika (skąd my to znamy!). I teatr, film, reżyserzy, aktorzy, operatorzy filmu polskiego-cała plejada. To co mnie uderzyło, to ten spokój. Wyrozumiałość, ciepło. Taka mama. O, Hepburn nie można by tak nazwać. Nawet Ullmann. A tu wrażliwa, dobra, zawsze pogodna mama, która przytuli, ucałuje, i pomoże. Co dziwne Dymna jest uznaną aktorką, ale jeśli podać przykład roli, która powala na kolana-to takiej... nie ma! "Wesele" czy  "Barbara Radziwiłłówna"-interesujące, ale roli życia nie ma. Ciekawe dlaczego? Jej przemiana z lirycznej wiotkiej piękności w dojrzałą otyłą Matkę Polkę robi wrażenie. Początkowo prowadzono ją za rękę, jej mentor z kamienicy, potem jej mąż-Wiesław Dymny, następnie kolejni reżyserzy. Uczyli, sterowali, opiekowali się. Hepburn nikomu by na to nie pozwoliła. Mogła popełniać błędy, ale była niezależna. Dymna jest inna. Uważam, że kariera jest dla niej na drugim planie. Bardziej ją cieszy działalność charytatywna i dom. 
Zastanawia mnie jakie będą biografie dzisiejszych "gwiazd"? Cieleckiej, albo Diaz? Jak je w ogóle porównać np. z Ullmann? Ciężki orzech do zgryzienia.